Czy można z Brahmsa zrobić Czajkowskiego? Można, tylko po co?

0
wiolonczel 2

W FILHARMONII / W Filharmonii Narodowej w Warszawie gościliśmy symfoników ze Stuttgartu pod dyrekcją Wasilija Sinajskiego. Czekałem na ten koncert z niecierpliwością – ciekawa orkiestra, urozmaicony repertuar, majowy wieczór – wszystko zapowiadało że będzie gorąca atmosfera.

Koncert rozpoczął się „Tańcami z Galanty” Kodaly’ego – to piękny, wspaniale napisany utwór, stosunkowo rzadko wykonywany, chociaż kiedyś grany przez najlepszych, od Londyńczyków pod kierownictwem Georgy Soltiego do Orkiestry Chicago z Seiji Ozawą. Tamte wykonania są śpiewne, taneczne, bogate, z wyrafinowanymi odniesieniami do folkloru cygańskiego i karpackiego, złożone harmonicznie, a jednocześnie klasyczne w swojej klarowności, chciałoby się powiedzieć: esencja tego co najlepsze w muzyce Europy Środkowej.

Tymczasem w środowy wieczór było ciężko i bombastycznie. Mam nadzieję, że prababcia Klara mi wybaczy złośliwość pod adresem kultury naszych wspólnych (częściowo) przodków, ale trzeba szczególnych predyspozycji, żeby tak taneczny utwór zamienić w marsz. A tak zabrzmiało to w wykonaniu SWR Symphonieorchester.

Kolejny utwór to jeden z moich ulubionych w całej muzyce końca XIX wieku – koncert wiolonczelowy h-moll. Na wiolonczeli zagrał Daniel Muller-Schott, mający za sobą występy z orkiestrami w Nowym Jorku, Bostonu, Chicago, Berlina, Londynu i wieloma innymi, i zagrał bardzo dobrze. Muzykalnie, śpiewnie, lekko; jego gra bardzo mi się podobała. Orkiestra specjalnie się nie wyróżniała, ale też nie przeszkadzała, chociaż pan Daniel gra na instrumencie o dość delikatnym, pastelowym brzmieniu i czasem trudno było mu się przebić przez zmasowany atak kolegów.

Swoją drogą, brzmienie jego wiolonczeli jest naprawdę piękne, to instrument zrobiony przez weneckiego lutnika Matteo Goffrillera z 1727 roku. Co prawda, ostatnie artykuły w Proceedings of the American Academy of Sciences pokazują po raz kolejny, że w ślepych próbach publiczność zarówno ekspercka jak amatorska nie jest w stanie rozróżnić, jakie brzmienie instrumentu jest najlepsze, nawet Stradivarius nie jest wskazywany jako wyróżniający się instrument, wręcz przeciwnie skrzypce i wiolonczele współczesne są często wskazywane jako brzmiące najlepiej. Może to jest jak z testowaniem wina na konkursach – często przebijają się i zdobywają medale wina najbardziej wyraziste, te bardziej subtelne nie mają szansy zwrócić na siebie uwagi. Nie każdy doceni wyrafinowanie i subtelność, nie każdy jest Markiem Bieńczykiem. W każdym razie, pan Daniel zagrał pięknie i mamy nadzieję jeszcze go usłyszeć.

Tutaj na marginesie uwaga: warto żeby osoby wybierające się po raz pierwszy do Filharmonii wiedziały, że w przerwach między częściami utworu się nie klaszcze. Ja rozumiem, że nie każdy bywał na koncertach jako dziecko z rodzicami czy dziadkami, ale wtedy niestety trzeba zaglądać do podręczników savoir-vivre’u.

Komeda w Polskim Radiu na winylu

Ale wracając do koncertu: w trzeciej części środowego wieczoru słuchaliśmy III Symfonii F-dur Johannesa Brahmsa. Wiadomo było, że nie jest to utwór tak radosny, jak II Symfonia, ale jednak to Brahms, spodziewałem się fajerwerków rytmicznych, iskrzenia, symfonii dźwięków układającej się w porywającą opowieść – przecież zarówno koncerty jak symfonie Brahmsa to zawsze zmiany tempa i nastrojów i muzyka wciągająca swoją melodyką, ale i złożonością. A tutaj – znowu było ciężko. Zamaszyście, poważnie, powoli – tak jakby prowadzący orkiestrę Wasilij Sinajski chciał z Brahmsa zrobić Czajkowskiego. Jeśli taki był zamysł dyrygenta, to powiódł się aż nadto.

I proszę sobie wyobrazić, że na zakończenie, na bis, orkiestra zagrała zupełnie inaczej – lekko, z energią, tanecznie, muzykalnie, z wielką radością, z sekcjami instrumentów pięknie „rozmawiającymi” ze sobą. Byliśmy wzruszeni widząc wielką radość dyrygenta i muzyków, którzy rozluźnieni, uśmiechnięci, znaleźli zupełnie nowy wymiar muzyki. Nagle odsłoniła się wspaniała orkiestra, chciałoby się tego słuchać bez końca. I to jest magia koncertów.
Borysław Czyżak

Czytaj także:

Krzysztof Jakowicz: brawurowy Bach na bis. Jak u Hendrixa i Paganiniego

Brak komentarzy