Szukając jednego słowa na określenie tego brzmienia, znaleźliśmy takie: relaks. Ale to relaks na najwyższym poziomie, relaks w wersji ultra. Bo mimo tego, że muzyka płynęła płynnie i przyjaźnie, to nie umykały żadne szczegóły ani niuanse, słychać było absolutnie wszystko: wybrzmienia, artykulację, aurę pogłosową. Głosy z płyty Bobby’ego McFerrina „Vocabularies” nie straciły ani odrobiny z barwności i bogactwa zyskując na obecności. Gitara klasyczna we wstępie do “Soles/La Camposanteña” Dino Saluzzi Grup z płyty „Juan Condori” Sallizii wydawała się nieco dopompowana, ale nie ginęły przy tym żadne harmoniczne, a odgłosy ślizgających się po strunach palców i paznokci wciąż pozostawały czytelne. Kontury poszczególnych dźwięków były wyraźne, ale nie ekstremalnie ostre. To tak, jakby narysować je ostrym ołówkiem, a później lekko rozetrzeć palcem – kreska jest widoczna, ale wokół niej powstaje leciutka mgiełka. Nie było w tym dźwięku nic wyczynowego, żadnego silenia się na ekstremalne dawkowanie szczegółów, rozdzielczości, dynamiki czy szybkości z piekła rodem. Panował absolutny spokój. Jeden z nas zażartował nawet, że graniczący z nudą.
Boulder i inni
Zrobiliśmy więc coś, aby dodać do systemu nieco adrenaliny. Od początku odsłuchu mieliśmy chrapkę na najnowszy przetwornik DCS-a Vivaldi, który stał poniżej Solulution. Tym bardziej że znając masywne, mięsiste i ciepłe brzmienie szwajcarskich źródeł czuliśmy, że może być lepiej. Szwajcar musiał się więc pogodzić ze zredukowaniem do funkcji napędu, natomiast przetwarzaniem zer i jedynek zajął się Vivaldi. I robił to dobrze, bardzo dobrze! Choć… Pozostało ciepło i wypełnienie z Bouldera, jego płynność i barwność, ale dźwięk bardzo zyskał na jędrności i definicji. Muzyka zdecydowanie przyśpieszyła. Wszystko dzięki temu, że Vivaldi traktuje muzykę bardzo neutralnie i nie eksponuje żadnych składowych dźwięków, więc średnica nabrała werwy i miało się wrażenie, że wysokie tony brzmią bardziej otwarcie i dźwięczniej. Talerze na kapitalnie nagranej i zrealizowanej płycie RGG „Unifinished” miały więcej blasku, a trąbka Hargovea kąsała nieco mocniej, muzyków otaczało więcej powietrza, brzmienie było bardziej rześkie.
Choć góra została bardziej wyeksponowana, to paradoksalnie lekko zmniejszyła się przestrzenność dźwięku, szczególnie widoczne było to w różnicowaniu planów, które nieco uległy spłaszczeniu. Odrobinę ze swojego trzeciego wymiaru straciły też bryły poszczególnych dźwięków. Coś za coś. Ostatecznie jednak stwierdziliśmy, że wzmacniacz Bouldera jednak lepiej zagrał napędzany z przetwornika DCS-a.
Postanowiliśmy więc dokonać kolejnej próby na amerykańskim piecu i pozostawiając Vivaldiego, zmieniliśmy kolumny – miejsce amerykańskich Wilsonów zajęły kanadyjskie Hanseny, głośniki będące w swojej kategorii według wielu wzorcem neutralności, przejrzystości i szybkości. Zmiany w dźwięku poszły w podobnym kierunku, jak po włączeniu w tor DCS-a. To już nie był relaks, muzyka zwracała na siebie uwagę niemal każdą nutą, utwardziła się, wykonturowała, nabrała jeszcze większej jędrności. Bas się skrócił, góra nigdzie się nie chowała, wszystko zaczęło się dziać jeszcze szybciej. Choć w dalszym ciągu miała ten A-klasowy pierwiastek, średnica nie do końca straciła ciepło, nie było mowy o suchości czy braku wypełnienia, Boulder nie dał się do końca zdominować, choć było to już mocno inne granie niż na samym początku. Choć powiem szczerze, że obaj zastanawialiśmy się, czy, to była zmiana na lepsze. Ewidentnie część aspektów uległa poprawie, ale zniknęła gdzieś magia i ten całkiem przyjemny relaks obecny na początku. Czyżby więc odrobina nudy nie była taka zła?
I wtedy postanowiliśmy się pozbyć przedwzmacniacza i sterować głośnością wprost z DCS-a Vivaldiego wpiętego do końcówki Bouldera. Według mnie pomysł był karkołomny, obawiałem się, że zniknie już zupełnie ta odrobina miękkości, ciepła i wypełnienia, pozostanie tylko kontur, szybkość, przejrzystość. MD– przeciwnik preampów i zwolennik upraszczania torów – tylko się uśmiechał. I, pod wieloma względami, miał rację. Bas zszedł niżej, ale wcale nie stracił kontroli, barwy i przejrzystości! Gnał jak szalony, dynamika porywała. Średnica tylko minimalnie straciła na mięsistości, ale nie stała się ani odrobinę szkieletowa. Wciąż była barwna i obecna, mało tego – jej wyższy skraj jeszcze nabrał soczystości i bogactwa. Góra wybrzmiewała jeszcze lepiej, z rewelacyjną separacją i jednocześnie nie była już tak ostentacyjna i ofensywna. Minusy? Jeśli na siłę ich szukać, to trochę zmniejszył się przestrzenny rozmach, wszystkie wydarzenia muzyczne działy się bliżej.
No i na koniec wielogodzinnych odsłuchów postanowiliśmy porównać samą końcówkę Bouldera do czegoś jeszcze bardziej ekstremalnego – prawie dwukrotnie droższych monobloków Soulution 701. Znam brzmienie tańszej końcówki szwajcarskiej firmy i obawiałem się, że będzie już za wiele „tego dobrego”, że dźwięk stanie się zbyt suchy, za zimny, konturowy a jego rozdzielczość i hiperszczegółowość stanie się mecząca. Bardzo się zdziwiłem, bo zmiany były raczej subtelne. W barwie zmieniło się chyba najmniej, natomiast brzmienie zyskało dodatkową kontrolę, dźwięki zostały jeszcze stabilniej osadzone nie tylko w przestrzeni, ale także w domenie czasowej, wyraźniejszy był moment ataku, nabierania masy, wybrzmienia i zakończenia. Ale – paradoksalnie – nie ucierpiały na tym wybrzmienia i aura pogłosowa. Ale to w końcu ekstremalny hi-end potrafiący łączyć sprzeczności. Zyskała więc też mikrodynamika, szybkość i jędrność dźwięku. Było lepiej, odrobinę lepiej.
Maciej Stempurski, MD
Podsumowanie
Zastanawiałem się, która z konfiguracji podobała mi się najbardziej? I mam kłopot z jednoznaczną odpowiedzią. Każdy z torów ze wzmacniaczem Bouldera może się podobać, choć ma inny charakter. Można z tego pieca uzyskać absolutnie relaksujący, miękki, spokojny dźwięk lub stworzy neutralny system, któremu nie brakuje szybkości i zadziorności. To bardzo dobrze świadczy o przejrzystości tego urządzenia. Ma on jednak swoje cechy, bo nawet z ekstremalnie rozdzielczymi i neutralnymi komponentami (Hansen, DCS, Soulution) brzmienie nigdy nie było maksymalnie wykonturowane, chłodne i wyczynowe. Mam też wrażenie, że za ten charakter bardziej odpowiada preamp niż końcówka mocy, która jednak też zawsze każe nam pamiętać, że pracuje w klasie A. Chciałbym mieć taki wzmacniacz w domu.
MS
Dystrybucja: SoundClub
Boulder 2110 (przedwzmacniacz) – 250.000 zł
Boulder 2160 (stereofoniczna końcówka mocy) – 240.000 zł
<<< Test odtwarzacza CD Musical Fidelity M3scd. Szczery i przejrzysty
<<< Test kolumn RLS Nereida II. Supermonitory
System odsłuchowy
Źródła:
Soulution 746 – 250.000 zł
dCS Vivaldi – 130.000 zł
Końcówki:
Soulution 701 (monobloki) – 450.000 zł (para)
Kolumny:
Hansen Dragon Legend E – 215.000 zł
Brak komentarzy