Z tyłu preamp robi doskonałe wrażenie. Wejść jest mnóstwo, są świetnie rozplanowane i opisane, podzielono je na sekcje. Mamy więc cztery wejścia analogowe RCA i dwa XLR, trzy wyjścia analogowe RCA (jedno na sub) i dwa XLR (jedno na sub). Do tego dwa wejścia gramofonowe (MM i MC) wraz z gniazdem uziemienia oraz sekcję wejść cyfrowych: USB, AES EBU, dwa Coaxialne i dwa Optical. Są też cztery cyfrowe wejścia techniczne (np. do wgrywania nowszej wersji softu czy podłączenia mikrofonu) i gniazda trigger. Tak więc ten przedwzmacniacz może stać się centrum sterowania całkiem solidnego zestawu domowej rozrywki.
Ale na tym nie koniec. Rozpakowując Anthema STR wyciągamy z kartonu całkiem spore pudełko. Co jest w środku? Mikrofon, statyw i okablowanie do niego. Po co? Anthem STR jest bowiem wyposażony w najnowszą wersję bardzo zaawansowanego systemu korekcji akustyki opracowanego przez kanadyjskich inżynierów – to ARC (Anthem Room Correction), który pozwala dostosować parametry brzmienia do właściwości akustycznych pokoju odsłuchowego. Wymaga to podłączenia urządzenia do komputera i wykonania pomiaru. Można też traktować system ARC jako swoisty korektor i samodzielnie dopasowywać charakterystykę do swoich potrzeb. Na razie nie będę wdawał się w szczegóły. Przeprowadzimy osobny test wzmacniacza pod kątem funkcjonalności związanych z systemem ARC. Na razie skupmy się na tym, jak gra „goły” Anthem STR.
Test Anthem STR – brzmienie
Na początek opisu brzmienia wzmacniacza Anthem STR mała dygresja, związana też z ostatnim Audio Video Show. Dokładnie ten sam egzemplarz, który trafił do mnie na odsłuchy, grał w sali Polpaku – dystrybutora tego sprzętu – razem z kolumnami Paradigm Persona. Ci, którzy byli na wystawie pamiętają zapewne, że ten zestaw grał bardzo szybko i wyraziście, akcentując skoki dynamiki, bez odrobiny ocieplenia, doskonale kontrolował dźwięki.
Kiedy podłączyłem kanadyjski zestaw do moich ProAców i „nakarmiłem” go z odtwarzacza BAT VK D5 SE, zabrzmiał inaczej, i nie były to niuanse, ale dość zasadnicze różnice. Czy byłem zdziwiony? I tak, i nie. Nie spodziewałem się tak różnego charakteru brzmienia, ale z drugiej strony wiem, że rodzaj brzmienia jest wypadkową wszystkich wpiętych w system elementów. Na AVS 2017 Anthem STR grał z zupełnie odmiennymi kolumnami, źródłem muzyki były pliki, wykorzystywany był DAC zamontowany w preampie, do którego sygnał dostarczany był kablem USB. I oczywiście pracował system ARC.
Wiem, że to truizm, ale warto go chyba wciąż powtarzać: największe znaczenie ma w naszym hobby odpowiednie zestawianie elementów, szukanie ich synergicznego połączenia i słuchanie sprzętu we własnym domu z posiadanymi komponentami. Wciąż chyba o tym zapominamy… A więc jak zagrał u mnie Anthem STR, bez użycia systemu ARC?
Test lampowego wzmacniacza Taga Harmony TTA – 1000
Przede wszystkim bardzo spójnie, muzykalnie i z absolutnym spokojem. Czy to znaczy, że brakuje mu dynamiki, werwy, że jest nudny, nijaki czy wyprany z emocji? Oczywiście że nie, muzyki słucha się na nim znakomicie i można to robić godzinami, bo nie ma w nim niczego męczącego i natarczywego. Mimo że Anthem STR naszpikowany jest nowoczesną technologią, to ma w sobie coś, co można nazwać starym, brytyjskim stylem.
W brzmieniu tego wzmacniacza nie ma nic wyczynowego, ani przesadnie spektakularnego, to nie jest urządzenie, które od pierwszych taktów powali nas basem, efekciarsko rozdmucha przestrzeń, czy olśni ilością sopranów. Tu nie ma taniego efekciarstwa, próby złapania słuchacza na szybki trik. Ale wystarczy posłuchać go troszkę dłużej – kilka godzin wystarczy – by wiadomo było, że otrzymujemy bardzo dobry, dojrzały dźwięk. Taki jak trzeba: relaksujący, ale nie nudny; rozdzielczy, ale nie kliniczny; ciepły, ale nie kluchowaty.
Anthem STR gra lekko ocieplonym dźwiękiem. Nie mam jednak podkreślenia basu, czy przesadnego podgrzania średnicy. Przypomina nieco to, co czasem stereotypowo nazywamy brzmieniem wzmacniaczy klasy A, a więc podkreślenie niższych składowych dźwięków. Zabieg ten wykonano jednak bardzo subtelnie, kanadyjskiemu piecykowi daleko do niektórych urządzeń Xindaka czy starszych konstrukcji Nelsona Passa pracujących w klasie A. Anthem nie był tak dociążony, jak na przykład Pass XA 30.5, na którym grałem kilka lat.
Niskie głosy wokalistów były więc pełne, z odpowiednią ilością body, ale nie przesadnie napompowane. Stina Nordenstam nie próbowała naśladować Cassandry Wilson, a tej drugiej nic nie brakowało. Gitary klasyczne odzywały się i struną, i pudłem rezonansowym, akustyki były wyraźnie lżejsze, a barytonowe „wiosło” Pata Metheny’ego z albumu „One Quiet Night” miło pieściło ucho niskimi dźwiękami. Średnica jest więc akuratna, a przy okazji na tyle neutralna, że dobrze różnicuje brzmienie różnych instrumentów pozostawiając jednak ten element łatwej przyswajalności.
Wigg Art Arvil – test polskich kolumn głośnikowych
Ze średnicą w sposób idealny wręcz zszyte są pozostałe pasma – to robi naprawdę świetne wrażenie. Moja lampowa Cary V12 jest pod tym względem gorsza od kanadyjskiego wzmacniacza. Nawet bardzo dobry pod tym względem LabGruppen musiał uznać wyższość Anthema. Słuchając na mim muzyki mamy wrażenie, że otrzymujemy jedną, spójną całość, że bas, tony średnie i góra pasma stanowią ciągłość, w zasadzie trudno analizować je oddzielnie…
Ale spróbujmy. Góra jest ciepła, w żaden sposób niepodkreślona, początkowo może się nawet wydawać nieco cofnięta. Ale po chwili odkrywamy, że tak nie jest, bo słychać wszystko, jest dźwięcznie, blask jest taki, jaki powinien, zwracają uwagę długie wybrzmienia. Ale dominuje wrażenie braku jakiejkolwiek natarczywości przy jednoczesnym bogactwie i dobrej szczegółowości.
Bas… Bas jest podobny do góry! A więc nie ma w nim twardości i suchości, ale nie jest rozlazły czy poluzowany. Anthem STR zachowuje nad nim kontrolę i nie pozwala na niekontrolowane wyskoki. Ale jest w najniższych tonach nieco miękkości i ciepła, kontrabas Rona Cartera nagrany na płycie „Dear Miles” odzywa się bardziej pudłem, choć słychać również fakturę strun. Niskie tony pełne są muzycznej tkanki i barw.
Na niesamowite odczucie płynności brzmienia na pewno wpływa także charekterystyczna rozdzielczość kanadyjskiego wzmacniacza. Anthem STR nie dzieli muzyki na poszczególne nuty, podaje ją w całości. Gdyby posłużyć się porównaniem plastycznym, to obrysy poszczególnych dźwięków nie są rysowane ostrym ołówkiem, a takim lekko stępionym: są wyczuwalne i zaznaczone, ale nie ostre. Nie ma mowy o utracie krawędzi, jest płynność. To zupełne przeciwieństwo testowanego kiedyś przeze mnie Audio Analogue Puccini Anniversary.
Kolejna rzecz warta podkreślenia to wybrzmienia i podtrzymanie dźwięków. Anthem STR celebruje to, pokazuje wygasanie nut w sposób bardzo dobry, nic nie jest „cięte skalpelem”, dźwięki trwają i cichną długo i stopniowo. Jeśli ktoś lubi taką prezentację – będzie bardzo zadowolony.
Ktoś, kto przeczytał powyższe akapity może zapytać: a jak w takim razie ze szczegółami, co z detalicznością brzmienia? Odpowiadam: wszystko w znakomitym porządku. Leciutkie złagodzenie konturu dźwięków absolutnie nie wpływa na ilość przekazywanych informacji. Jarrett nadal podśpiewuje za fortepianem, kontrabasista RGG głośno oddycha, a palce Dominica Millera świszczą na strunach gitary. Żaden szczegół nie umyka, jest tylko podany w sposób relaksujący, bez wywlekania ich przed orkiestrę.
Wszystkie wyżej opisane składniki brzmienia składają się na chyba dwie najważniejsze cechy tego wzmacniacza: to namacalność i muzykalność brzmienia. Trudno je opisać precyzyjnie, ale stanowią o tym, czy czujemy przyjemność ze słuchania. Muzyczne zdarzenia są bardzo obecne, mamy wrażenie autentyczności i prawdziwości. To nie jest mechaniczne odgrywanie, to jest uczestnictwo w wydarzeniu, w spotkaniu z dźwiękowym kunsztem i emocjami płynącymi z dźwięków.
Test odtwarzacza Musical Fidelity Nu-Vista CD
Tak jak wcześniej napisałem w kanadyjskim wzmacniaczu nie ma nic wyczynowego. A więc i dynamika nie jest piorunująca, nie przyprawi nas o zawał serca. Można użyć powiedzenia angielskich dżentelmenów, że jest wystarczająca. Anthem STR nie napina muskułów bez potrzeby, gra z odpowiednim rozmachem i szybkością, niczego nie brakuje. Ale czuć nim zapas mocy. Kiedy trzeba mocniej przyłożyć, zbierze się i zrobi to. Nie miałem niedosytu słuchając System of a Down czy Uriah Heep. Dźwięki narastają odpowiednio szybko, skala grania nie pozostawia niedosytu, rytm potrafi wciągnąć. Nic dodać, nic ująć.
Ciąg dalszy str. 3
chyba demonizujemy?
wiadomo ze tak……….kto w warunkach domowych przekroczy 25-30W jest mistrzem swiata dla mnie.
90% sluchania w domu to moc do 10W, a najwazniejszy jest pierwszy wat…..co rozumieja ludzie madrzy np. Nelson Pass 😉
Dzień dobry
Poniekąd zgadzam się – w domu potrzebujemy niewiele mocy. A dlaczego trwa ten “wyścig zbrojeń”? To wiedzą chyba tylko producenci
Maciek, to, że Ty nie przekraczasz 10 W podczas domowego odsłuchu, nie oznacza, że innym nie potrzebna jest moc wielokrotnie wyższa. Owszem, w większości przypadków, odsłuch w umiarkowanej lub nawet nieco wyższej głośności, nie przekracza 1 W mocy wyjściowej. Są jednak ludzie, którzy lubią słuchać muzyki głośno. Po prostu. Jeżeli słuchamy muzyki “audiofilskiej”, takiej jak np. muzyka klasyczna, jazz, blues itp. to nawet przy głośniejszym odsłuchu, możemy nie przekroczyć 1 W. Jednak w przypadku odsłuchu chociażby muzyki elektronicznej, takiej jak house, trance, hardstyle (tak, hardstyle), w której basu jest więcej, osiągnięcie mocy wyjściowej na poziomie 100 W czy 200 W na kanał to nie problem. Oczywiście, w domowych warunkach. Zapas mocy wzmacniacza zawsze stanowi jego dużą zaletę, ponieważ nie ma wzmacniacza “zbyt mocnego”, a są jedynie nieodpowiedzialni użytkownicy. Im więcej mocy mamy do dyspozycji, tym lepiej, ponieważ wówczas, nawet podczas głośnego, długiego i wymagającego odsłuchu, dodatkowo z kolumnami o niskiej impedancji, wzmacniacz nie pracuje “pełną parą”, zatem nie męczy się, a przekazywany przez niego dźwięk ma mniej zniekształceń. Ponadto, pozornie wystarczający wzmacniacz o mocy 2x 50W w sytuacji, opisanej powyżej, można łatwo przesterować.