Niezwykły był sobotni wieczór w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Jacek Kaspszyk poprowadził orkiestrę i publiczność w podróż przez świat awangardy, która z czasem stała się klasyką XX wieku. Zabrzmiał Lutosławski i Bartok w znakomitej interpretacji.
Jakże miło było oderwać się 28 stycznia od zgiełku polityki, myśli o zagrożeniach płynących ze wschodu, z zachodu i z własnego błotnistego podwórka, usiąść w naszym jedenastym rzędzie i dać się porwać dźwiękom …
Najpierw III Symfonia Lutosławskiego. Słynne dzieło pisane przez Mistrza w latach siedemdziesiątych i ukończone na początku lat osiemdziesiątych. Prawykonanie odbyło się w Chicago w roku 1983, gdy w Polsce był stan wojenny. Mimo że Lutosławski wielokrotnie podkreślał, że ważna jest czystość języka muzycznego, że muzyka nie powinna ilustrować życia ani natury, że tworzy świat sam w sobie – to wielkie dzieło stało się symbolem niezależności, wolności, sprzeciwu wobec opresji. Tak jakby stało się to mimo intencji kompozytora, który był daleki od zamierzeń ilustracyjnych. Wystarczyła jego niezależność, zaangażowanie w pomoc „Solidarności”, wcześniejsze uczestnictwo w Kongresie Kultury – publiczność międzynarodowa i później polska uznała III Symfonię za symbol wolności.
Publiczność w kraju mogła wysłuchać utworu pierwszy raz w Sopocie w sierpniu 1984 z nagrania orkiestry BBC. Konspiracyjny komitet kultury niezależnej przyznał kompozytorowi Nagrodę „Solidarności”. Legenda się umacniała. Pomyśleć, że były to czasy, kiedy rządzili Breżniew i Jaruzelski, w Polsce były tysiące rosyjskich żołnierzy, w sklepach na półkach był tylko ocet. A tu pojawia się muzyka czysta, pochodząca z zupełnie innego świata. Jej krystaliczny, nieziemski charakter zbliża nas do Absolutu i pokazuje, że niebo i świat idei istnieje naprawdę. Lutosławski komponujący muzykę niezwykle trudną w odbiorze staje się symbolem, awangarda trafia do zbiorowej wyobraźni. Zresztą, podobnie działo się z innymi artystami jego pokolenia – Lutosławski urodził się w roku 1913, a przypomnijmy, że Czesław Miłosz urodził się w 1911, a Tadeusz Kantor w 1915. Pokolenie gigantów awangardy, którzy poprzez swoją niezależność stali się symbolami czytelnymi dla wszystkich – niezależnie od trudności w oswajaniu ich sztuki.
Wróćmy do muzyki. Orkiestra w ogromnym składzie, z dzwonami, wielkim zestawem kotłów, fortepianem, harfami, ksylofonem – widać że należy się spodziewać bogactwa dźwięków. Maestro Jacek Kaspszyk (na zdjęciu) wchodzi jak zawsze skoncentrowany, powściągliwy, w swoim skromnym żakiecie. Wznosi ręce – i dostajemy smagnięcie batem. Słynne poczwórne, szybkie uderzenie dźwięku „E” oszałamia. Niektórzy porównują je do uderzenia w V Symfonii Beethovena, choć dla mnie to jest coś innego, bardziej przenikliwego, drastycznego. I potem następuje cała pierwsza część utworu – przenikanie faktur, próby nowego języka muzycznego, do którego z czasem coraz bardziej się przyzwyczajamy.
Jacek Kaspszyk prowadzi orkiestrę doskonale. Od czasu, gdy objął dyrekcję Filharmonii, zespół gra inaczej. Barwy są bardziej nasycone, jest chwilami bardziej subtelnie, chwilami bardziej ekspresyjnie
Lutosławski zachował w III Symfonii główne komponenty swojego stylu – a więc utwór jest dwuczęściowy, przy czym pierwsza część konstruuje nowy świat i pozwala nam się z nim oswoić, a druga część jest właściwym rozwinięciem. Jest też jego słynny aleatoryzm, czyli przyzwolenie na pewną swobodę tempa poszczególnych instrumentów, przy mimo wszystko precyzyjnym trzymaniu się zapisu – a więc nuty są matematycznie precyzyjne, a tempo może być swobodne. Słychać to przede wszystkim w granych kameralnie przez sekcję dętą drewnianą refrenach pierwszej części. Układa się to w świat niezwykłych doznań, w każdym wykonaniu nieco innych. Choć w III Symfonii nie dominuje tak jak we wcześniejszych utworach. No i jest dwunastostopniowa skala, klasyczna dla Lutosławskiego.
Jacek Kaspszyk przeprowadza nas przez część pierwszą, złożoną z kilku „epizodów” przedzielonych refrenami i słynnymi uderzeniami w „E” i przedostajemy się w tej podróży do części drugiej, w której jest mniej rozproszenia, muzyka zaczyna się nasycać, układać coraz mocniej, coraz bardziej nas angażuje. I wreszcie kulminacja, i potem jeszcze uspokojenie, które niektórzy nazywają epilogiem czy adagio. A więc wydaje się, że jednak zwycięstwo dobrego świata i uspokojenie. Ale kończy się znowu smagnięciem poczwórnego „E”.
To zresztą nie był jeszcze nie koniec wieczoru – słuchamy suity Cudowny Mandaryn Beli Bartoka. I znowu nowoczesność i awangarda, muzyka atonalna początków wieku – pisana w latach 1918-1919. Suita jest kondensacją partytury baletu, który po prawykonaniu w 1926 roku w Kolonii został na wiele lat zdjęty z afisza pod naciskiem oburzonych na obrazę moralności – krwawa historia sutenerów, prostytutek i zakochanego beznadziejnie mandaryna była zbyt odważna dla ówczesnej publiczności. Muzyka również odbierana była z trudnością. Teraz jest nam już łatwiej – po pierwsze słuchanie suity pozostawia nas samych z muzyką, nie musimy się zmagać z librettem, które budziło rumieńce prababek, po drugie mamy za sobą czas, kiedy awangarda z wolna stawała się klasyką, a więc mieliśmy czas już się przyzwyczaić.
Po trudnej III Symfonii Lutosławskiego, nie mówiąc już o jego matematycznych Łańcuchach, w Cudownym Mandarynie odkrywamy mimo wszystko pewną prostotę przedwojennego, uporządkowanego, trochę łatwiejszego świata, który znał ciemne zaułki, zbrodnię i doświadczenie pierwszej wojny, ale nie znał jeszcze faszyzmu, komunizmu i holocaustu. Jacek Kaspszyk prowadzi orkiestrę doskonale, po raz kolejny zwracamy na to uwagę. Od czasu, gdy objął dyrekcję Filharmonii, orkiestra gra inaczej. Barwy są bardziej nasycone, jest chwilami bardziej subtelnie, chwilami bardziej ekspresyjnie – ale wszystko przekazane w sposób niezwykle spójny. Mam wrażenie jakby orkiestra zmieniła instrumenty na większe, bardziej melodyjne, grające bardziej jedwabiście. Nic nam o tym nie wiadomo, a więc to pewnie zasługa zgrania poszczególnych sekcji.
Niezapomniany wieczór. Muzyka z kosmosu, świetnie wykonana. I to wszystko w kontekście zmieniającego się świata, który zaledwie wydobył się z okropności XX wieku, znowu zaczyna się pogrążać w brunatnych odcieniach. Warto doświadczyć tej wielkiej niezależności gigantów.
Borysław Czyżak
Brak komentarzy