Wrażenie robi nie tylko wydajność tego pieca, ale również gabaryty i jakość wykończenia. Jest ogromny, waży niemal równe 100 kilogramów. Końcówka jest głęboka na 74 cm i nie stanie na klasycznym stoliku audio, jej wysokość to 27 cm, a szerokość – 45 cm. Wykonanie jest nieziemskie, obudowa składa się z bloków polerowanego aluminium o grubości kilku centymetrów. A to nie koniec atrakcji – na bokach końcówki zamontowano aluminiowe radiatory z grubych bloków metalu, które precyzyjnie ponacinane są obrabiarką CNC. Wrażenie jest naprawdę mocne. Końcówka zaopatrzona jest w podwojone gniazda głośnikowe (ułatwia to bi-wiring) z motylkowymi nakrętkami. Wejścia tylko zbalansowane. Prócz tego ogromne gniazdo sieciowe i gniazda Boulder Link i Trig In.
Także Boulder 2110 to nowość w ofercie firmy. Najnowszy przedwzmacniacz zastępuje słynną konstrukcję 2010. Wewnątrz 2110 znajduje się całkowicie nowy układ regulacji poziomu zbudowany w oparciu o technologię montażu powierzchniowego, zaś stosowane płytki mają cztery warstwy.
Zbalansowany preamp składa się z czterech elementów umieszczonych w dwóch obudowach. W jednej, w płaskim cassis, zamknięto zasilacz, który za pomocą trzech kabli dostarcza prąd osobno do każdej z pozostałych sekcji. Druga obudowa, patrząc z boku w kształcie litery L, mieści w sobie wyświetlacz i sekcje sterowania. Na niej, z tyłu, przytwierdzono w dwóch oddzielnych „pudełkach” główne sekcje przedwzmacniacza. Wejścia i wyjścia – tylko zbalansowane. Z przodu pre wygląda równie okazale jak końcówka. Wyświetlacz jest duży, bardzo czytelny nawet z daleka, można regulować jego jasność lub w ogóle wyłączyć. Gałka potencjometru głośności i przyciski sterujące zrobione są z polerowanej stali.
Boulder 2110 i 2160 – brzmienie
Sprzęt zaliczany do ekstremalnego hi-endu ma wśród wielu audiofilów sporo przeciwników. Twierdzą, że nie jest on wart swojej ceny przekonując, że za ułamek tych pieniędzy da się zestawić system grający porównywalnie. Nie brakuje też opinii, że te najdroższe systemy produkowane są dla bogatych snobów niemających pojęcia o dobrym brzmieniu, dlatego kosztujące dziesiątki czy setki tysięcy złotych komponenty są piękne, wielkie, ciężkie, opakowane w robiące wrażenie obudowy – ale grają słabo. Rzecz w tym, że malkontenci często nigdy ich nie słyszeli, a jeśli zdarzyło się im z nimi obcować, to swoje opinie opierają zwykle na krótkich odsłuchach, na które trafiają podczas wystaw. A te prezentacje często są po prostu nieudane. Z różnych powodów: złej akustyki, niedobrania głośników do wielkości pomieszczenia, przypadkowego zestawienia komponentów, czy choćby łączenia urządzeń na ostatnią chwilę, niewygrzanych, bez skrupulatnego ustawienia. „Bo zagraniczny dostawca dostarczył je dopiero dziś w nocy” – zdarzało się słyszeć w listopadzie w warszawskich hotelach na Audio Show. Nie miejsce tu na analizy, dlaczego często faktycznie najdroższe zestawy na wystawach „nie grają”.
Natomiast każdy, kto słuchał tych bardzo kosztownych urządzeń zestawionych ze znawstwem, ze spokojem, w dobrych warunkach, w pomieszczeniach choć odrobinę zaadaptowanych akustycznie ten wie, że to wielkie przeżycie – brzmienie jest spektakularne. I jednocześnie każdy z takich słuchaczy wie, jak różnie potrafią brzmieć. Bo w top hi-endzie jest tak samo jak w sferze budżetowej czy średniej – dobre systemy mogą grać bardzo różnie. A zestawiając nawet te najdroższe systemy poruszmy się w granicach kompromisów, mniejszych lub większych, ale zawsze kompromisów. Nie ma systemu idealnego. Spotkanie z dzielonym wzmacniaczem Bouldera wszystkie te spostrzeżenia potwierdziło – muzyka wydobywająca się z tych urządzeń była urzekająca, ale miała swój charakter. Korzystając z okazji pobawiliśmy się też w różne konfiguracje i porównania uzyskując bardzo różne brzmienia. Ale po kolei.
Wywiad z Wiktorem Krzakiem, właścicielem krakowskiej firmy Haiku Audio produkującej wzmacniacze.
Odsłuch rozpoczęliśmy w następującej konfiguracji: źródłem był dzielony odtwarzacz Soulution 746, amplifikację stanowiła kombinacja pre/power Bouldera podłączona do kolumn Wilson Audio Sasha 2. Całość okablowania to topowe druty szwedzkiej Jormy. Już pierwsze dźwięki nie pozostawiały wątpliwości, że mamy do czynienia z końcówką mocy w klasie A o prawdziwie amerykańskim rodowodzie. Dźwięk był wielki, nasycony, podany z ogromnym rozmachem: dynamicznym i przestrzennym. Muzyka zabrzmiała niezwykle ciepło i miękko, instrumenty były duże i bardzo namacalne. Czasami nawet miało się wrażenie, że odrobinę zbyt duże, niemniej jednak muzyka robiła naprawdę ogromne wrażenie. Dogrzanego i pięknie wyeksponowanego saksofonu i klarnetu Jamesa Cartera słuchało się z wielką przyjemnością. Fantastycznie brzmiały głosy Diany Krall czy Kurta Ellinga – namacalność, ich materializacja w pokoju odsłuchowym były niesamowite. Mówi się czasem, że sprzęt przeniósł słuchacza do klubu na koncert – tak było w tym przypadku.
Tonalnie miało się wrażenie, że uprzywilejowanym pasmem jest średnica – substancjonalna, gęsta, kremowa wręcz. W Polsce niewiele osób miało okazję słuchać Bouldera, żeby więc przybliżyć charakter brzmienia powiedzmy, że to takie granie w stylu BAT-a czy Passa. Tylko z wyższej półki. Jeden z nas (MD) stwierdził nawet, że skraje pasma są zaniedbane. Według niego górze brakowało nieco agresywności i otwarcia, bas nie schodził tak nisko, jak by oczekiwał a jego kontrola i szybkość pozostawiały nieco do życzenia. Określiłbym to inaczej: w tym zestawieniu podkreślone zostały niższe składowe poszczególnych dźwięków, co nadawało średnicy przysłowiowego mięcha, natomiast górę pasma dociążało sprawiając wrażenie, że jest nieco wycofana. Tak jednak chyba nie było – trąbka Roya Horgovea z płyty „Parker`s Modd” nagranej z Christiane McBridem i Stephenem Scottem była dociążona, mięsista, ale wciąż potrafiła ukłuć kiedy trzeba. A talerze perkusji – choć nieco stonowane – nadal były wyraźne, czytelne i bardzo, bardzo bogate.
Bas faktycznie był raczej z tych otulających, miękkich, miłych – poszukiwacze szybkości, kopnięcia i natychmiastowego uderzenia potrzebnego do słuchania Marcusa Millera nie byliby pewnie zachwyceni. Ale za to ta barwa! Mimo powyższych cech wzmacniacza zaskakująca była przestrzenność grania, muzyka układała się na wielu proporcjonalnych planach, długo wybrzmiewała, miała oddech i rozmach. Dzięki wspomnianej wyżej średnicy doskonale rysowane były trójwymiarowe bryły poszczególnych dźwięków, stawały się namacalne i obecne.
Ciąg dalszy na str. 3
Brak komentarzy