Rap nie wystarczy, gdy żal Bartoka

0
Orkiestra

W FILHARMONII / Inauguracji sezonu zawsze wyczekujemy z niecierpliwością – po letniej przerwie, podróżach, czasie spędzonym z dala od filharmonii, wracamy do sali koncertowej podekscytowani i pełni oczekiwań. Tym bardziej w tym roku, gdy w programie zapowiedziano Szymanowskiego, Bartoka, Haydna i Strawińskiego ze świetnymi solistami –sopranistką Ewą Vesin i zawsze przyjmowanym entuzjastycznie Piotrem Anderszewskim. A wszystko pod kierunkiem nowego dyrektora artystycznego Andrzeja Boreyki. 

Wieczór rozpoczął się wykonaniem “Veni Creator” Karola Szymanowskiego, utworu do którego sam kompozytor odnosił się z dystansem, ale zazwyczaj ciepło przyjmowanego przez publiczność. Spodziewałem się rozmachu, bogactwa faktury muzycznej, zmian nastroju, narastającego napięcia – a tymczasem wykonanie było co najwyżej poprawne. Wszystko rozpoczęło się odtworzoną z pliku recytacją pompatycznego tekstu Stanisława Wyspiańskiego, która nadała całej sprawie charakteru szkolnej akademii.

Po pierwszych taktach muzyki nastrój się nie zmienił – było sztywno, brakowało spójności, energii, każda sekcja grała jakby osobno. Rozumiemy, że wyłaniające się z początkowego chaosu napięcie było zamysłem kompozytora, ale jest różnica między chaosem a niespójnością. Dopiero pod koniec utworu pojawił się puls i dało się odczuć emocje, głownie dzięki świetnej Ewie Vesin – ale niedosyt wywołany przez początkową niemrawość orkiestry pozostał z nami na dłużej.

Gdzie ta muzykalność

Druga część wieczoru to długo oczekiwany występ Piotra Anderszewskiego i III koncert fortepianowy Beli Bartoka. Muszę przyznać, że cenię tego pianistę nadzwyczaj, jego nagrań “Partit” i “Suit Angielskich” Bacha mogę słuchać bez przerwy. Lubię jego oszczędny, spokojny styl bycia, gdy wchodzi na scenę – przypomina mi w tym trochę Alfreda Brendla, który zawsze bez zbędnych gestów, skupiony, szybko zasiadał do fortepianu, jakby nie zauważał publiczności, i potrafił zaczarować salę w sposób nieziemski. Podobnie Piotr Anderszewski, który oczywiście nie jest drugim Brendlem, jest po prostu sobą – świetnym artystą najwyższej klasy.

W ten wieczór pianista był świetny, ale orkiestra również w tym utworze była nieco nieporadna. Brakowało rytmu, sekcje się spóźniały, nie było porozumienia między solistą a zespołem – czasem dyrygent nerwowym gestem wstrzymywał pianistę, czasem ponaglał, nie czuło się że muzyka płynie. Trochę lepiej było w drugiej części utworu – Adagio religioso zabrzmiało pięknie dzięki pianiście, partia orkiestry w tym miejscu jest bardzo oszczędna i wyciszona. Ale patrząc na całość znowu mieliśmy poczucie straconej szansy – świetna kompozycja, wielki solista,wysokiej klasy orkiestra, a brakowało swobody, spontaniczności i muzykalności.

“Święto Wiosny” tego wieczora zabrzmiało chyba najlepiej ze wszystkich części programu

I wreszcie – po przerwie – finał wieczoru, najpierw fragment wstępu do “Stworzenia Świata” Josepha Haydna, i grane od razu, praktycznie bez przerwy, “Święto Wiosny” Strawińskiego. Utwór – legenda, kojarzony z emocjami wywołanymi u publiczności demolującej salę po prawykonaniu w Theatre des Champs-Elysees w Paryżu w maju 1913 roku, swoją złożonością i nowoczesnością otwierający nową erę w historii muzyki.

Tego wieczora w Warszawie zabrzmiał chyba najlepiej ze wszystkich części programu, widać było, że muzycy się rozumieją, ale nadal nie był to poziom, do którego przyzwyczaiła nas Filharmonia Narodowa w ostatnich latach. Brakowało gęstości brzmienia, nasycenia barw, muzykalności – oczywiście, orkiestra potrafiła zagrać głośno, ale brakowało bogactwa i zróżnicowania faktury, zbyt często wykonanie robiło się po prostu hałaśliwe. Również w tym utworze brakowało spójności.

Zamiast szoku – wzruszenie ramionami

W krótkim przemówieniu po koncercie dyrygent wspomniał, że “Święto Wiosny” orkiestra ćwiczyła z nim tylko trzy razy, a czwarta próba była już próbą generalną. Mówił to z dumą, ale ja jednak się dziwię. Może jednak warto sięgnąć do klasycznych wykonań i posłuchać, dlaczego budzą nasz zachwyt i emocje? Ciekaw jestem, ile razy Polska Orkiestra Kameralna ćwiczyła pod batutą Jerzego Maksymiuka “Tamburettę” Jarzębskiego, żeby stworzyć jedno z najważniejszych światowych osiągnięć orkiestrowych? Bez obsesji Maestro Maksymiuka dotyczącej spójności brzmienia, kreowania w sposób świadomy dźwięku dochodzącego do słuchacza nie byłoby wrażenia, które mamy słuchając jeszcze dzisiaj tych nagrań. A tego wrażenia nie było na inauguracji sezonu w Filharmonii Narodowej.

Za to pojawiła się nowość – po przemówieniu dyrygenta zaczęła się część dodatkowa koncertu, pan Boreyko założył czapkę bejsbolówkę, na scenę wbiegło trzech raperów, z głośników popłynęła muzyka elektroniczna, orkiestra włączyła się w wykonanie utworu rapowego. Było głośno i ludycznie, części publiczności się podobało, jeden pan pod koniec nawet wstał widocznie chcąc zainicjować owację na stojąco. Pozostała część publiczności nie wydawała się nadmiernie zszokowana, raczej lekko znudzona.

Zamiast szoku – po prostu wzruszenie ramionami. Proszę mnie dobrze zrozumieć – nie mam nic przeciwko rapowi w filharmonii od czasu do czasu, każdy szuka rozgłosu w charakterystyczny dla siebie sposób. Tylko że rap nie wystarczy, gdy żal Bartoka i nie wiem, jak długo będziemy czekać na kolejny przyjazd Piotra Anderszewskiego.

Borysław Czyżak, fot. MITO SettembreMusica / Wikipedia (Licencja Creative Commons) – zdjęcie poglądowe

Brak komentarzy