W FILHARMONII / Kolejny sezon w Filharmonii Narodowej w Warszawie otwarty! I było to duże wydarzenie. Nie tylko z powodu świetnej formy całego zespołu, dyrygenta i solistów. Widzowie mogli usłyszeć prapremierowe wykonanie napisanego specjalnie dla Filharmonii utworu Eugeniusza Knapika „Blessing Gentle Breeze”.
W sobotę w Filharmonii Narodowej wysłuchaliśmy koncertu otwierającego nowy sezon. Maestro Jacek Kaspszyk rozpoczął z wielkim przytupem, prowadząc orkiestrę przez niezwykłe, skomponowane przez Witolda Lutosławskiego Fanfary dla Filharmoników Los Angeles – utwór trwający niecałą minutę, skondensowany i pędzący jak F-16. Ledwo człowiek go usłyszy, przelatują skojarzenia ze średniowieczną polifonią, free jazzem, Strawińskim – a już znika. Pozostaje echo blach i perkusji. I żal że tak krótko. Utwór się skończył, a już miałem ochotę słuchać powtórnie. Trzeba tylko uważać z myślami szybującymi w stronę innych kompozytorów czy free jazzu, zbyt proste skojarzenia bywają mylące, bo przecież Lutosławski to nie jest polski Strawiński, tak jak Strzemiński nie był polskim Malewiczem. Lutosławski to gigant sam w sobie, Strzemiński również, podobnie jak Warszawa jest po prostu Warszawą, nie musi się dowartościowywać jako Paryż Północy.
A po Fanfarach specjalne wydarzenie – prapremiera napisanego specjalnie dla Filharmonii Narodowej utworu Eugeniusza Knapika „Blessing Gentle Breeze”. Utwór mieszczący się w nurcie „nowego romantyzmu”, którego przedstawiciele w latach siedemdziesiątych przeciwstawili się awangardzie, wracając do tradycji przednowoczesnych – jednocześnie korzystając ze współczesnych środków wyrazu. Wspaniała kompozycja, zasłuchałem się w otwierającej utwór inwokacji opartej na bardzo oszczędnej bazie kwinty d-a, trochę przypominającej tradycje muzyki chińskiej, poszukującej dźwięków przyrody.
Chińczycy mówią, że ich tradycyjna muzyka szuka harmonii przyrody – spadających z liści kropel deszczu, szumu wiatru, plusku wody w strumieniu. Słuchali kiedyś Państwo wiatru szumiącego w różnych drzewach – jak brzmią topole, a jak świerki czy jodły? Tak brzmi inwokacja w utworze Eugeniusza Knapika, jakby próbowała się uwolnić od matematycznej mistyki pitagorejskiej, która kiedyś wprowadziła muzykę europejską do systemu dur-mol. Zresztą, gdy spojrzeć na słowa początku poematu Wordswortha będącego tekstem poetyckim utworu, wszystko staje się jasne:
O, jakże błogi jest ten wiatr łagodny,
Który z zielonych pól, z chmur, z nieba wieje
(tłum. Z. Kubiak)
W dalszych częściach utworu mamy coraz bardziej złożoną harmonię, rozwijającą się partię chóru, wzrastające i opadające na przemian napięcie – i wreszcie kulminację, po której następuje stopniowe uspokojenie, znowu w harmonii z dźwiękami przyrody, ale tym razem już bardziej przetworzonymi przez tradycję muzyki europejskiej.
Wspaniały był sam moment zakończenia, stopniowego uspokojenia, gdy Jacek Kaspszyk zamarł, odwrócony jeszcze tyłem do publiczności, z lekko podniesioną dłonią, z wielkim napięciem. Zamarła orkiestra, publiczność wstrzymała oddech. Kilka niezwykłych sekund opadającego napięcia w ciszy absolutnej, która w wielkiej sali koncertowej zdarza się rzadko. I wreszcie burza oklasków, wzruszenie orkiestry i chóru, kompozytor wchodzi na scenę. Wyjątkowa chwila, rzadko mamy okazję posłuchać prawykonania. Koniecznie trzeba posłuchać tego utworu na płycie, miejmy nadzieję, że niedługo zostanie nagrana.
Gdy koncert i sezon rozpoczął się tak nadzwyczajnie, w drugiej części wieczoru nie można się było spodziewać obniżenia nastroju. Seong-Jin Cho (na zdjęciu powyżej), zwycięzca ostatniego Konkursu im. Fryderyka Chopina w Warszawie i II Koncert fortepianowy c-moll Rachmaninowa. Wspaniały koncert, wspaniały pianista. Po przerwie oczekiwanie publiczności wisiało w sali jak elektryczność w powietrzu przed burzą, w końcu laureaci konkursów szopenowskich zawsze budzą w Warszawie emocje. Członkowie orkiestry już na miejscach, fortepian na środku, cicho zamykane są drzwi od sali – wreszcie wchodzi pianista.
Drobny, oszczędny w ruchach, skupiony, siada do fortepianu, koncentruje się przez chwilę i słyszymy dobrze znane dźwięki Rachmaninowa, nie sposób pomylić początku tego koncertu z innym. Uderza zdecydowana gra Seong-Jin Cho, równocześnie jej szlachetność i melodyjność. Nie ma fajerwerków, ale jest też pełna ekspresja – lewa ręka bardzo zdecydowana, można nawet powiedzieć, że wyraziste uderzenie zaskakują u tak drobnego pianisty, wspaniale oddaje rytm, który w tym koncercie przecież jest wyjątkowy. To tym bardziej uwypukla liryczne zdolności wykonawcy w lżejszych partiach.
I po raz kolejny słychać maestrię Jacka Kaspszyka i zespołu – puls orkiestry i pianisty jest w tym koncercie porywający. Pamiętam, jak kiedyś o pulsie, rytmie i timingu opowiadał – jak zawsze barwnie – słynny Żoliborzanin Jerzy Maksymiuk, mówił jak trudno jest sprawić, żeby dźwięk, biegnący na różnych częstotliwościach z minimalnie różną prędkością i wydobywany z różnych miejsc sceny dobiegał do widza spójnie i układał się w harmonię zakładaną przez kompozytora. Dopiero wtedy barwy się nasycają i słyszymy utwór w całej pełni. Ktoś powie, że to tylko opowieści, że nie sposób usłyszeć mikrosekundowych różnic gdy ktoś się spóźni z uderzeniem w kotły? To trzeba było posłuchać koncertu w sobotę – puls, barwy, rytm i wspaniała melodyka, która nie jest osiągana przez wszystkie orkiestry. I nadzwyczajny Seon-Jin Cho. Skromny, skupiony, oszczędny, a jak zacznie grać to ciarki przechodzą. Miejmy nadzieję że wróci niedługo.
Borysław Czyżak, fot. DG Art Projects – Filharmonia Narodowa/facebook
bylem. wspaniale. nie rozpoznalem pierwszego bisu. bo drugi to byl mazurek. moze autor wie?