KONCERT / Warto czasem klasyczny repertuar XIX-wieczny połączyć podczas tego samego wieczoru z muzyką współczesną. Pozwala to docenić bogactwo barw, poczuć świeżość, która się pojawia w muzyce awangardy, docenić jej głębię. Tak też było w ostatnią sobotę w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Usłyszeliśmy muzykę Hectora Berlioza i Grażyny Bacewicz. Ale to jeszcze nie był koniec.
W sobotni wieczór sala Filharmonii Narodowej wypełniła się w oczekiwaniu na koncert, który został zaplanowany jako podróż przez wiek XIX i XX. Co prawda nie dotarł do Warszawy zapowiadany Thierry Fischer – ale przecież trudno wyobrazić sobie lepszego zastępcę niż Jacek Kasprzyk. Najpierw Uwertura Karnawał rzymski Hectora Berlioza.
Rzadko słuchany a uwielbiamy przez warszawską publiczność Krzysztof Jakowicz wykonał III Koncert skrzypcowy z roku 1948. I to jak wykonał!
Utwór powstały w roku 1844, w nurcie programowej muzyki romantycznej, tak bardzo rozwiniętej przez Berlioza w poematach symfonicznych – a tutaj trochę wyrwany moim zdaniem na siłę. Kiedyś wstęp do opery Benvenuto Cellini przyjętej niechętnie przez publiczność, potem poprawiany, wreszcie funkcjonujący w nowej formie. Piękna partia solowa na rożku angielskim zagrana przez Joannę Monachowicz, ale poza tym muszę przyznać, że utwór mnie nie porwał, dla mnie zbyt eklektyczny, ilustracyjny. Słucha się go jak dzisiejszej muzyki filmowej, z wyraźnie ilustracyjnym charakterem. Takie były założenia ówczesnej muzyki programowej, ale ja za tym nie przepadam.
Za to druga część wieczoru zapowiadała się bardzo ciekawie – i oczekiwania spełniły się z nawiązką. Rzadko słuchany a uwielbiamy przez warszawską publiczność Krzysztof Jakowicz (na zdjęciu) wykonał III Koncert skrzypcowy z roku 1948. I to jak wykonał! Dość powiedzieć, że oklaskom nie było końca i artysta bisował dwukrotnie. Ja przyznam, że rzadko słucham w domu muzyki współczesnej (zdefiniujmy ją na potrzebę tego tekstu jako muzykę powstałą od połowy XX wieku). Słuchany w domu Penderecki wydaje się pompatyczny i hałaśliwy, Lutosławski zimny, Kisielewski męczący. Pozostaje Tavener, czasem Górecki czy Arvo Part, ale niezbyt często. Zupełnie inaczej brzmi to na żywo – bardzo lubię gdy klasyczny repertuar XIX wieczny jest łączony ze współczesnym, pozwala to docenić bogactwo barw, poczuć świeżość która się pojawia w muzyce awangardy, docenić głębię.
I tak też było w sobotę z III Koncertem Skrzypcowym Grażyny Bacewicz, zagranym genialnie przez prof. Jakowicza i orkiestrę Filharmonii. Mówi się że Grażyna Bacewicz szukała – podobnie jak cała wówczas awangarda – muzyki czystej, nieskażonej programowością i chęcią ilustracji, z drugiej strony w swoich klasycznych kompozycjach nie uciekała od inspiracji motywami ludowymi. W pierwszych dwóch częściach nawiązanie do muzyki ludowej jest bardzo subtelne, przebija się tylko czasami bardzo delikatnym akordem, dopiero w części trzeciej wybucha tanecznym rytmem, wspaniale przetworzonym w klasyczną formę. Kapitalne wykonanie Jakowicza – partia solowa z drugiej części była jak połączenie solówki Hendrixa i Paganiniego. Nadzwyczajne. I potem na bis jeszcze wirtuozowski popis w wykonaniu Partity E-dur J.S. Bacha – na takie chwile czeka się latami. I na zakończenie drugi bis – pieśń z Podlasia, zamykająca klamrą cały występ.
Po przerwie słuchaliśmy VII Symfonii Antonina Dvoraka. Klasyczny skład orkiestry – w ustawieniu zmodyfikowanym na potrzeby utworu. Jacek Kaspszyk zdecydował odejść od najpopularniejszego ustawienia wprowadzonego w Filadelfii przez Stokowskiego w latach 30., w którym sekcje pierwszych i drugich skrzypiec siedzą obok siebie z lewej strony dyrygenta, altówki na środku, a wiolonczele i kontrabasy z prawej. Jerzy Waldorff nazywał to ustawienie amerykańskim, w odróżnieniu od wiedeńskiego w którym pierwsza i druga sekcja skrzypiec siedzą po dwóch stronach dyrygenta, dając trochę inne brzmienie. Szczególnie często stosuje się ten układ przy wykonywaniu Mahlera, który w ustawieniu amerykańskim podobno traci całe bogactwo i finezję.
Tym razem Jacek Kaspszyk dokonał innej modyfikacji, przenosząc na prawą stronę altówki, które siedziały przed wiolonczelami i kontrabasami. Wzmocniło to mocno część rytmiczną – a u Dvoraka okazało się to bardzo ciekawe, bo bardzo mocno operuje właśnie rytmem. Zwłaszcza w finale – gęsty rytm przywodził na myśl szyk bojowy czeskich taborytów, którzy w swoim czasie nie mieli sobie równych w Europie, żadna armia niemiecka ani polska nie mogły się z nimi równać. Wykonanie ciekawe, dynamiczne, bogate, z nasyconą, bogatą fakturą.
Słuchając tej symfonii zastanawiałem się dlaczego mamy w Polsce tak mało XIX-wiecznych kompozytorów większych form. Przecież u sąsiadów z południa Bedrich Smetana, Antonin Dvorak, nie mówiąc o Rosjanach z Czajkowskim i Musorgskim. A my – dwa koncerty Chopina? Wieniawski? Uwertury Moniuszki? Piękne, ale mało. A gdzie wielkie symfonie? Dobrze chociaż że tak pięknie rozwinęła się muzyka polska w XX wielu, tutaj mamy już gigantów. I znowu wracamy do Grażyny Bacewicz.
Borysław Czyżak
fot. DG Art Projects/Filharmonia Narodowa
Brak komentarzy