FELIETON / Wydaliście grube tysiące na domowe audio i jesteście szczęśliwi? Ja tak, nawet często. Ale czasami to szczęście pryska jak bańka mydlana.
Centrum Kultury Raszyn organizuje co jakiś czas bardzo fajne koncerty. Latem w maleńkiej świetlicy – wysuniętej placówce CKR – występował zespół flamenco prosto z Hiszpanii, a kilka dni temu na głównej scenie mojej gminnej ostoi kultury stanęli muzycy z serbskiej formacji Balkanophonia. Dlaczego o tym piszę? Bo prócz mile spędzonego czasu oba koncerty dały mi mocno audiofilsko do myślenia. Zresztą nie tylko one.
Słuchając, jak perkusista z Andaluzji uderza z cajon, aż się podrywałem na krzesełku, szybkość narastania dźwięku, jego skala, uderzenie były imponujące. Na „perkusyjnej skrzyni” grał też perkusista Balkanophonii i efekt był ten sam – perkusyjne dźwięki były jak celnie wymierzone kopniaki prosto w twarz. Nie traciłem po nich na szczęście przytomności, a wręcz odwrotnie: uśmiechałem się i czekałem na kolejne. Ale to nie wszystko. Kiedy gitarzysta grał charakterystyczne dla flamenco szybkie arpeggia w górę i w dół, blisko mostka gitary lub stosował technikę Rasgueado (błyskawiczne uderzenia akordów kolejno palcami prawej ręki) to dźwięki wylatywały z szybkością i siłą karabinowych kul, waliły celnie, mocno i jakże przyjemnie. No i bas, a raczej Jego Wysokość Bas. Nie, nie, rzecz nie w tym, że schodził nisko i był wielki. Idzie o jego siłę, autorytarność i energetyczne naładowanie. Pomijając całą resztę muzycznych atrakcji, to właśnie zrobiło na mnie piorunujące wrażenie.
Po obu koncertach wróciłem do domu i od razu włączałem swój sprzęt. Efekt? Trochę zrzedła mi mina. Używam na co dzień niewielkich monitorów i nie spodziewałem się cudów, ale doznania były nadzwyczaj przykre. Barwa, przestrzeń, wybrzmienia, faktura dźwięków – wszystko to odchodziło na drugi plan. Bo nie było dynamiki. Odkręcałem gałkę potencjometru w prawo, robiło się głośniej, głośniej i głośniej, aż do momentu kiedy brzmienie stało się nieznośnie. I nic. Nie było tego uderzenia, dzikiej energii pojawiania się nagle dźwięku znikąd.
Powie ktoś: a czegoś się człowieku spodziewał z malutkich dwudrożnych Totemów? Nie w Totemach tkwi problem. Bardzo często mam okazję słuchać u znajomych muzyki na pełnopasmowych, dużych kolumnach, jak choćby na dwuelementowych Von Schweikert-ach VR4, znam dźwięk JBL Everest i nawet na nich – choć skala jest ogromna – nie mam takich doznań, jak w świetlicy na koncercie, to nie jest to brzmienie cajon, które słyszałem w domy kultury. Zbliżają się do niego, ale tylko zbliżają, duże głośniki tubowe, na przykład Avantgardy, ale te z kolei robią z muzyką coś, czego nie lubię – oglądamy ją jak pod mikroskopem, jest nienaturalnie szczegółowa, nachalna, przesadnie ofensywna. Nazywam takie granie audiofilską pornografią.
Wydaje mi się, że musimy się pogodzić z tym, że w czasie domowych odsłuchów nigdy nie osiągniemy dynamiki znanej z koncertów na żywo. Tak samo jak w czasie koncertu nie spotkamy się nigdy ze sceną, stereofonią i głębią przestrzenną, jaką budują w pokoju odsłuchowym dobre monitory. W domu ogranicza nas moc wzmacniaczy, budowa kolumn, a w końcu wielkość naszych pomieszczeń. Nic na to nie poradzimy.
I jeszcze jedna konkluzja. Nie zamykajmy się w domach, nie wygniatajmy odsłuchowych foteli. Słuchajmy muzyki na żywo – różnej i wszędzie. Tu zupełnie inne doznanie, emocje z kompletnie z innej półki.
Maciej Stempurski
Brak komentarzy